Lubię ten czas, gdy dziecko jeszcze w okolicach godziny 19 idzie spać. Można wtedy chwilę zregenerować siły i już można tworzyć.
Mamy grudzień, zbliżają się święta - pora na PIERNICZKI domowej roboty. I nie domowej roboty z pudełka, jak to już miałam okazję zaobserwować. Prawdziwie, ręcznie wyrabiane pierniczki według przepisu krążącego po rodzinie męża.
Ich wykonanie powoli zamienia się w naszą świąteczną tradycję. Praca podzielona jest na dwa dni:
dzień 1: wyłamywanie paluszków (znaczy się - przygotowujemy ciasto);
dzień 2: zemsta za wyłamywanie paluszków (wałkowanie, wycinanie, pieczenie).
Potem pozostaje już tylko oddać się przyjemności jedzenia. Przed nami jeszcze etap dekorowania, ale to już drobnostka - i bez wszelkich upiększaczy pierniczki są rewelacyjne.
O ile jeszcze wczoraj miałam ochotę rzucić misą w kąt i stwierdzić, że jak mąż ma ochotę na pierniczki to niech sam sobie je zrobi to już po pierwszym schrupanym przysmaku wszelkie niewygody idą w zapomnienie. Zresztą mąż też obiecał porcję przygotować, żebyśmy po powrocie do domu sobie podjedli.
Co roku powtarzam sobie, że ja już więcej się za nie samodzielnie nie biorę - tylko po to, by rok później na wspomnienie świątecznych pierniczków stwierdzić "a czemu by nie?". Jak dla mnie są nieprzyzwoicie smaczne.
I nawet się pochwalę...
Może pierniczka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz