Nie tak to miało wyglądać. Po pierwszej części relacji miała się pojawić druga. W krótkim czasie po sobie. Tematów do pisania nie brakuje, a wręcz zaczynają się piętrzyć - zwlekanie tutaj nie pomaga. Ale potem przyszła myśl: "Eeee, publikować post w dniu meczu Polska-Portugalia? W życiu nikt nie zajrzy i przejdzie bez echa". Zostawiłam to na następny dzień i zgadnijcie co... Zrobił się 05.07 a wpisu nadal nie widać.
Nadrabiam.
Wiecie już jak minął mi piątek - 24.07.
Jeżeli jednak chcecie przypomnieć sobie, jak to było i co się działo, zapraszam >>TUTAJ<<.
Sobotni poranek nastąpił szybko. Poranki zawsze szybko atakują i niespodziewanie. Najlepszym co można zrobić w takiej chwili to zrobić nalot na kuchnię. Cały czas jestem zdania, że nie bez powodu postawiono ją na drodze z obozowiska do miejsca, gdzie król piechotą chodzi. Ale muszę przyznać, że dziwne rzeczy się tam działy. Jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni następowało. Szła sobie Asta "tylko na chwilę" i nagle znikała.
Poranny nalot okazał się skuteczny. Udało mi się zdobyć łyczek (albo i dwa, no dobra, cały kubeczek, ale ciiiii) cudnego płynu stawiającego na nogi (kawaaaaa!) i można było rozpocząć nowy dzień.
Dzień pełen atrakcji.
W planie był bieg do Orła. Biorąc pod uwagę temperatury, którymi uraczyła nas pogoda to trzeba było być nie małym szaleńcem by się na to zdecydować.
(O tego tam, na górze Orła)
Ale jednak śmiałkowie się znaleźli.
(Rozdanie nagród)
W planie na ten dzień były też bitwy i pojedynki.
W końcu nie mogło zabraknąć tego elementu.
Zawsze, gdy obserwuje przygotowania do walki w pełnym słońcu współczuje wojom. Widok ma w sobie coś magicznego, ale poświęcenie, jakie się za tym kryje, jest ogromne.
Były też atrakcje skierowane dla wybranych.
DZIĘKUJEMY!
Przejażdżka traktorem? Tego nie można było ominąć.
(Pyszne jabłka w gratisie)
Niestety przyjemności długo trwać nie mogły. Trzeba było się śpieszyć na wspomnianą wcześniej bitwę.
Akurat tak się złożyło, że trzy rzeczy zaplanowane były akurat na sobotę, godzinę 15 - bitwa, mecz Polska-Szwajcaria i deszcz.
Deszcz okazał się wyrozumiały i spadł dopiero po zakończeniu bitwy.
Dało nam to szanse na schowanie się we względnie suchym miejscu.
W chwilach między "Ratujcie namiot przed zalaniem", a "właściwie to mogę przyjąć na siebie jeszcze kilka kropel deszczówki, już mi wszystko jedno!" znalazł się moment by "być na czasie".
W końcu TAKIEGO meczu nie można było przegapić.
Nawet ze spojlerami (okrzyki radości z okolicznych obozowisk okazały się szybsze niż dźwięk).
(Prosimy się nie czepiać, rekonstrukcja znalezisk z Birki)
A po deszczu przyszedł czas na świętowanie Nocy Kupały. Niestety aparat mój nie był w stanie tego uwiecznić. A szkoda, bo takie skoki przez TAKIE ognisko to nie jest częsty widok. Odważnym gratulujemy.
I tak minęła sobota.
Wieczór jak zawsze spokojny. W końcu cały dzień nas wymęczył, a przed nami jeszcze pracowita niedziela - trzeba było zbierać siły.
(Psssst, ktoś uwierzył? To teraz "... Andrzeju, jak ci na imię...").
Kilka kropel deszczu (noc bez deszczu, nocą straconą?) i dwa upadki wiaty później nastąpił niedzielny poranek.
Niedziela mijała pod znakiem "JUŻ?". Oczekiwanie na magiczne hasło, gdy będzie można wskoczyć w turystyczne ciuchy, zebrać obozowisko i ruszyć w drogę powrotną.
Nie była to oczywiście jedyna atrakcja na ten dzień. Na niedziele zaplanowany został np. turniej Kubba.
Niektórzy postanowili wykorzystać ten dzień na naukę nowych umiejętności. Do pokazowej krajki parę obrotów od siebie dodała Dąbrówka z Drużyny Zagród Śląskich.
Na koniec krajka prezentowała się tak:
Jak zwykle zaczęłam z planem "zrobię 4 do przodu x 4 do tyłu", a skończyłam na "co wyjdzie to będzie, nie chcę się ograniczać!".
Oczywiście w tle wszelkich turniejów, bitew i konkursów toczyło się normalne obozowe życie. Kramów nie brakowało, można było spróbować pysznego sera, zobaczyć kowala w akcji czy zaczerpnąć trochę wiedzy od bartnika.
I byłam ja.
Ze swoim małym kramem się dumnie prezentowałam. Nawet uwieczniona zostałam.
Podsumowując? Impreza bardzo udana. Może spokojna (nawet za bardzo) pod kontem zwiedzających to jednak grono sympatyczne.
Jednak (przecież muszę się do czegoś przyczepić)...
Ulubione spodnie przez długi czas nie chciały wybaczyć mi stołowania się w dwóch kuchniach.
Oni temu winni:
(W ten pokrętny nieco sposób chciałam wyrazić zachwyt dla umiejętności kulinarnych wspomnianych wyżej osób. Było pysznie, kiedy mogę się wprosić na dokładkę?*)
A potem trzeba było wrócić do cywilizacji.
Czas szykować się na nowe przygody.
Szykuj się na następny raz .Ale zabierz spódnicę w rezerwie .Adam i Agata
OdpowiedzUsuńNajlepiej taką na gumce ;).
Usuń